Początki naszej szkoły
O tym, jakie były początki szkoły, rozmawiam z panem dyrektorem Markiem Jopkiem.
Rozmawiała: Aleksandra Włodarczyk
Wywiad został przygotowany w czasie obchodów 20-lecia istnienia szkoły.
Aleksandra Włodarczyk – Panie Dyrektorze, skąd pomysł na założenie prywatnej szkoły?
Marek Jopek – Było lato 1991 roku. W pewien niedzielny poranek wraz z żoną i dziećmi udaliśmy się na nabożeństwo. Tego dnia gościem, który miał przemawiać w naszym kościele, był pastor ze Stanów Zjednoczonych – Woodson Moore, założyciel i dyrektor chrześcijańskiej szkoły w New Jersey, należącej do stowarzyszenia „School of Tomorrow”.
W pierwszej części nabożeństwa opowiedział o swojej misji stworzenia w Polsce podobnej, niepublicznej szkoły, o wysokim poziomie nauczania i rozbudowanym programie języka angielskiego. Najważniejszy jednak powinien być w niej aspekt wychowawczy — szkoła taka miała czerpać z bogatej tradycji chrześcijańskiej w sferze wychowania dzieci i młodzieży. Chodziło o to, żeby prawdy ewangeliczne były obecne i funkcjonowały w systemie szkoły, żeby były widoczne w codziennych relacjach, w sposobie traktowania ucznia, rzeczywistym szacunku dla drugiego człowieka.
Dyrektor Moore opowiadał o wizji założenia takiej szkoły w Polsce, a ja, słuchając go, odczułem silne wewnętrzne przeświadczenie, że to właśnie ja mam być dyrektorem tej szkoły. To uczucie zawładnęło mną w całości. Sam się temu dziwiłem, że ten głos miał taką siłę! To jedno proste zdanie kołatało mi w głowie przez całe nabożeństwo.
Zaraz po zakończeniu podszedłem do dyrektora Moore’a i odważyłem się powiedzieć coś, co przecież musiało brzmieć dosyć niecodziennie. Powiedziałem, że chcę być dyrektorem tej szkoły! Stojąca obok pani Mira Słoniewska, emerytowana anglistka, która towarzyszyła wcześniej dyr. Moore’owi i wspierała jego ideę od początku, odpowiedziała od razu: „Dobrze, w takim razie ty będziesz dyrektorem!”.
Proszę to sobie wyobrazić: oto jestem dyrektorem szkoły, której nie ma!
Nie ma budynku, nie ma uczniów, nie ma nauczycieli. Jest tylko pomysł, ewentualnie jedna polska nauczycielka nauczania początkowego, pani Izabela Kawka, oraz misjonarka edukacyjna z USA – pani Nicky Zimmerman, która miała wprowadzić amerykański program według wzorów „School of Tomorrow” i uczyć języka angielskiego. No i ja – dyrektor.
Jest koniec wakacji i co tu robić?
Szybko jednak znalazła się mała grupka rodziców chętnych posłać dzieci do takiej szkoły.
Pomieszczenia – salę i korytarz – wynajął nam Kościół Metodystów w budynku przy Placu Zbawiciela. Zakupiliśmy ławki i... 1 października, z miesięcznym opóźnieniem, wystartowaliśmy z piątką uczniów pierwszej klasy! W kolejnych latach zainteresowanie szkołą rosło lawinowo – w roku szkolnym 1992/1993 otworzyliśmy dwie kilkunastoosobowe klasy, a wkrótce potem liczba dzieci wzrosła siedmiokrotnie. W 1996 roku pomieszczenia przy Mokotowskiej okazały się dla nas za małe, więc przenieśliśmy się do obecnej siedziby przy ulicy Świętojerskiej.
AW – Co, patrząc z perspektywy tych dwudziestu lat, jest dla Pana najcenniejsze w niezwykłym doświadczeniu, jakim jest prowadzenie takiej szkoły?
MJ – Najcenniejszy jest niewątpliwie kontakt z ludźmi, szczególnie z młodymi. Myślę, że odnajdujemy szczęście w dawaniu z siebie tego, co w nas najlepsze. W dzieciach można przeglądać się jak w lustrze. Mają szczególny dar wglądu w ludzkie wnętrze. Uważnie przypatrują się człowiekowi i nie dają się zwieść pustym słowom, widzą natomiast czyny.
Dlatego dziecko jako partner w szkole jest wyzwaniem! My, jako starsze pokolenie, możemy własnym przykładem przekazywać młodszemu te ewangeliczne wartości, które są mniej barwne, mniej widoczne, często mniej pociągające niż otaczająca nas krzykliwa rzeczywistość. Patrzę na naszych uczniów i absolwentów – tych, którzy wracają do nas, odwiedzają nas.
Z radością widzę, że to normalni młodzi ludzie na poziomie. To kochane urwisy i choć zdarza im się nabroić, robią to z wdziękiem! Mają tę wewnętrzną radość i normalność. Takie osoby najlepiej odzwierciedlają ducha szkoły.
AW – Co w byciu dyrektorem naszej szkoły sprawia Panu największą przyjemność?
MJ – Lubię słuchać dzieci, rozmawiać z nimi. Lubię takie zwykłe korytarzowe rozmowy na różne tematy, szczególnie o pasjach moich i cudzych. Jest to czasem okazją, by w sposób delikatny, bez narzucania się, pomówić o Panu Bogu.